W czasie naszych wypraw zawsze staramy się próbować lokalnych dań, wychodząc z założenia, że kuchnia to jeden z najważniejszych elementów kultury kraju. Takim właśnie przekonaniem kierowaliśmy się, kiedy pewnego pięknego lipcowego dnia wkroczyliśmy do lokalnej restauracji w Tiranie – stolicy Albanii. Na zewnątrz panował prawie 40 stopniowy upał, w środku zaś przyjemny 30 stopniowy chłód z trudem utrzymywany przez działające na pełnych obrotach klimatyzatory. Menu było całkowicie po albańsku, ale dzięki naszemu małemu słowniczkowi zorientowaliśmy się, że figuruje w nim pozycja „śniadania”. Gdy przy naszym stoliku pojawił się kelner, zapytaliśmy czy serwują na śniadania jakieś lokalne przysmaki. Stwierdził, że owszem i pokazał nam palcem w menu dwie enigmatyczne pozycje. Z uśmiechem pokiwaliśmy głowami i zamówiliśmy obydwa dania. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po piętnastu minutach naszym oczom ukazały się dwa dymiące talerze… no właśnie, czego? Konsystencję obydwu dań najbliżej można by porównać do zupy gulaszowej. Tym, co w niej pływało nie były jednak niestety kawałki soczystego mięsa, ale duże kawałki tłuszczu. Zawartość naszych talerzy rzeczywiście różniła się nieco smakiem, ale obydwa przypominały bardziej obiad, który można zjeść po całym dniu ciężkiej fizycznej pracy lub zimowej wędrówki po górach a nie lekkie śniadanko przed podróżą auto-stopem w gorący letni dzień. Z zapałem podchodząc do nowych doświadczeń kulinarnych dzielnie staraliśmy się zjeść ile się dało, nie poszło nam to jednak najlepiej. Następną noc spędzaliśmy na kempingu w małej nadmorskiej miejscowości. Rano zjedliśmy kupione poprzedniego dnia owoce i dziarskim krokiem udaliśmy się w kierunku plaży, gdy drogę zagrodził nam kierownik kempingu, który gestem, (jako, że nie mówiliśmy w żadnym wspólnym języku) zaprosił nas na śniadanie. Nie mogąc odmówić takiej propozycji zasiedliśmy wraz z nim i jego kolegą do stołu. Śniadanie składało się z przepysznych świeżych pomidorów i ogórków, które pan hodował na grządce na kampingu, oraz lokalnego słonego sera. Nasz gospodarz zatroszczył się też o małe szklaneczki i nalał nam do pełna wody z plastikowej butelki. Tak mi się przynajmniej wydawało dopóki nie spróbowałam się napić i nie odkryłam, że przezroczysty płyn to czysty bimber! Jako, że wysokoprocentowe alkohole nie specjalnie przechodzą mi przez gardło a już na pewno nie o 8 rano w upalny dzień, mój mąż musiał ratować honor rodziny i pić za dwoje. Najciekawsze było to, że po takim zakrapianym śniadaniu kolega pana z kampingu wsiadł na swój skuter i ruszył w świat. Trochę się o niego martwiliśmy, ale najwyraźniej był do takich śniadań przyzwyczajony.
Tak oto wyglądały nasze dwa najbardziej pamiętne posiłki w czasie pobytu w Albanii. Od tego czasu wiem, że nie znając języka i chcąc poznawać lokalną kuchnię trzeba być gotowym na wszystko.
1 Comment
|
AutorOd dwóch lat mieszkam i pracuję w Liverpoolu. Kocham moją pracę (jak najbardziej etatową), ale poza tym kocham podróżować. Na moim blogu nie znajdziesz recepty na to ja „rzucić wszystko i wyjechać w nieznane” ani jak stać się pełnoetatowym podróżnikiem. Będzie natomiast o tym jak zwiedzić kawał świata nie wywracając całego życia do góry nogami. A także trochę o tym, jak przeżyć w Anglii i nie zwariować. I może jeszcze o czymś, zobaczymy! Archiwa
Październik 2018
|