Kiedy wyjeżdżamy gdzieś z Kubą zazwyczaj pakujemy się w dwa plecaki: jeden duży, drugi mały (on oczywiście nosi ten duży). Z plecakami o pojemnościach 65l i 28l przemierzyliśmy kiedyś auto-stopem i innymi środkami transportu 9 krajów europejskich podczas 27 dniowej podróży. Należy nadmienić, że nasz ekwipunek zawierał w sobie namiot, dwie dmuchane karimaty i jeden śpiwór. Obecnie wyruszając nawet na mniej szalone wyprawy staramy się nie przekraczać tego limitu. Dzięki temu znacznie łatwiej jest się przemieszczać i zawsze mamy świadomość, że jeśli zajdzie taka potrzeba to jesteśmy w stanie założyć cały nasz bagaż na plecy i poruszać się z nim na piechotę. Jednak na prawdę wyższy poziom w dziedzinie oszczędnego pakowania musiałam osiągnąć wyjeżdżając sama, na tydzień, na pieszą wędrówkę. Poniżej kilka przemyśleń o tym, co warto zostawić w domu a co zabrać ze sobą. 1. Wyjazd to nie pokaz modyZawsze sobie powtarzam, że wyjazd to nie pokaz mody i nic się nie stanie, jeśli nie wszystko będzie do siebie idealnie pasować. Żeby ograniczyć jednak ilość niepasujących rzeczy, zabieram gładkie koszulki w neutralnych kolorach. Jaskrawe lub wzorzyste rzeczy biorę tylko pojedynczo np.: bluzę lub spódnicę. Zazwyczaj na wyjazdy nie zabieram też kosmetyków do makijażu, wychodząc z założenia, że jeśli ja mam wakacje to moja skóra też może mieć wakacje. Nawet w podróży poślubnej nie umalowałam się ani razu, co więcej na wszystkie romantyczne kolacje zakładałam tą samą sukienkę (bo tylko jedną zabrałam). Mąż jakoś to przeżył, był nawet całkiem zadowolony, że nie musi nosić więcej bagażu. 2. Wybieram wielofunkcyjne ubraniaJeśli nie można zabrać dużo, warto pomyśleć o różnorodnym wykorzystaniu tego, co się ma ze sobą. Zabieram na przykład cienki i ciepły, ale też całkiem elegancki sweterek. Mogę go spokojnie założyć wychodząc na miasto a jeśli jest zimno wcisnąć go pod bluzę lub założyć do spania. Staram się też zabierać długie spodnie, które w łatwy sposób można przerobić na krótkie przez podwinięcie lub odpięcie nogawek. Uwielbiam też tuniki plażowe bez ramiączek, które można wykorzystać, jako spódnice lub letnie sukienki. 3. Zabieram rzeczy, które jadą „tylko w jedną stronę”Jeśli chcę się pożegnać z jakąś częścią garderoby, butami lub ręcznikiem zabieram je na najbliższą wycieczkę i wyrzucam pod koniec wyjazdu lub kiedy przestają już być potrzebne. Minusem takiego rozwiązania jest to, że zbyt często lituję się nad rzeczami i zabieram jednak z powrotem do domu. Moje rekordowe pod tym względem buty były chyba na sześciu „ostatnich wycieczkach”, na szczęście z koszulkami i skarpetkami idzie mi trochę lepiej. 4. PraniePakując się na dłuższe wyjazdy zazwyczaj planuję co najmniej jedno pranie w czasie wyjazdu. Na pieszych wędrówkach czasami jest to konieczne nawet codziennie. O ile w hotelach taka usługa jest dość droga i nie polecałabym z niej korzystać, to hostele lub airbnb często oferują dostęp do pralki w cenie pobytu lub za drobną opłatą. W mniej cywilizowanych warunkach pozostaje pranie ręczne. Wspólne ręczne pranie rzeczy w różnych okolicznościach przyrody jest dla mnie jednym z najbardziej uroczych wspomnień z naszej podróży poślubnej. 5. „Travel size” na prawdę działaKiedyś myślałam, że rzeczy w rozmiarze „podróżnym” to tylko kolejny sposób na wyciągnięcie ze mnie pieniędzy. Jednak w miarę przemierzonych kilometrów zaczęłam je doceniać. Obecnie zawsze zabieram ze sobą miniaturowe wersje kosmetyków (wystarczy raz kupić małe buteleczki i uzupełniać przed wyjazdem), mam też mikro ręczniki i mały bardzo pakowny śpiwór. Kierując się podobną zasadą, jako zapasowe spodnie zabieram zawsze leginsy, zajmują mało miejsca a do tego są wygodne. 6. O czym nigdy nie zapominamPomimo umiłowania do minimalistycznego podróżowania są pewne rzeczy, bez których nie wyruszam w drogę:
1 Comment
Zwiedzić cały kraj w jeden weekend? Myślicie, że się nie da? Oczywiście, że się da trzeba tylko znaleźć wystarczająco mały kraj! Na początku grudnia wybraliśmy się na weekend na Wyspę Man. Ta mała wyspa położona na Morzu Irlandzkim pomiędzy Wielką Brytanią a Irlandią, wbrew powszechnej opinii jest osobnym krajem! Jako taka nie wchodzi w skład Zjednoczonego Królestwa, ale jest od niego zależna pod względem polityki zagranicznej i obronności. Ogólnie było mi dość ciężko zrozumieć, na czym ta zależność i niezależność polega. Jednak w opinii mojego kolegi z pracy, który pochodzi z tej właśnie wyspy, po pierwsze- nie są częścią Zjednoczonego Królestwa, po drugie- jest dla nich bardzo ważne, że nie są częścią Zjednoczonego Królestwa. Wracając zaś do samej wyspy, jest na tyle mała, że można ją przejechać wzdłuż samochodem w ciągu godziny a w poprzek w ciągu 20 minut. Mieszka tam około 80000 osób. Przed wyjazdem dowiedziałam się, że na wyspie jest podobno tylko jedna góra, w związku z czym spodziewałam się raczej płaskich terenów. Cóż bardziej mylnego, okazuje się, że pod względem wysokości tylko jedno wzniesienie kwalifikuje się jako góra, ale teren jest bardzo pofałdowany a krajobraz w większości przypomina górski , a gdzie nie gdzie zaś tundrowy. Jest tam też bardzo dużo prostych szlaków turystycznych. Niestety nie mieliśmy okazji z nich skorzystać, bo oboje pojechaliśmy na wycieczkę koszmarnie przeziębieni, w związku z czym poruszaliśmy się głównie samochodem. Na szczęście, nie przepadamy za tradycyjnymi atrakcjami turystycznymi, ponieważ w okresie jesienno-zimowym, (w którym odwiedzaliśmy wyspę) praktycznie wszystko było zamknięte. Aczkolwiek dzięki temu nie było tłumów turystów, za czym też nie przepadamy. Bardzo praktyczny okazał się system parkowania na wyspie. W większości miasteczek i w okolicach atrakcji turystycznych można parkować się za darmo do dwóch godzin. Jest to czas w zupełności wystarczający na obejrzenie większości tego, co jest do obejrzenia. Dzięki temu w równych interwałach czasowych zmienialiśmy naszą lokalizację. W ten sposób pierwszego dnia całkiem sprawnie zwiedziliśmy: Castletown, Sound, Port Erin i Peel. W kolejnym dniu spędziliśmy trochę czasu w Douglas, będącym stolicą kraju, wyjrzeliśmy na północny czubek wyspy, czyli Point of Ayre i odwiedziliśmy najbardziej ikoniczną atrakcję turystyczną wyspy: koło wodne w Lexy. Jak można się było spodziewać, nie działało o tej porze roku, ale można je było spokojnie oglądać za darmo zza płotu. Odwiedziliśmy też Salmon Lake Centre, gdzie znajduje się bardzo ciekawa makieta koła wodnego, pokazującą w jaki sposób było używane do wypompowywania wody z kopalni. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu w restauracji w Salmon Lake Centre nie serwowano łososia. A tak właściwie, kiedy tam dotarliśmy, dowiedzieliśmy się, że nie serwują już nic poza kawą i ciastem, ale nawet o wcześniejszej porze łosoś po prostu nie figurował w menu. Z całej wycieczki najbardziej podobały się nam obydwa krańce wyspy. Kraniec południowy nazwa się Sound. Można tam podziwiać przepiękne klify, wspaniały skalisty krajobraz i widok na malutką wysepkę Calf of Man, na której znajduje się rezerwat ptaków. W lecie podobno można tam czasami spotkać maskonury. Mieszka tam też dużo fok! Mieliśmy szczęście i udało nam się kilka zobaczyć. Point of Ayre, czyli kraniec północny wygląda zupełnie inaczej. Znajduje się tam przepiękna kamienista plaża i stara latarnia morska. Przy dobrej widoczności widać odległe wybrzeże Szkocji. Podobno można tam czasami zobaczyć wieloryby i delfiny, ale nie są one niestety tak popularne jak foki po stronie południowej. Informacje praktyczne - Pomimo, że Isle of Man nie jest w Unii Europejskiej, obywatele Unii nie muszą legitymować się paszportem przy wjeździe na wyspę, dowód osobisty wystarczy. - Największym wyzwaniem może się okazać dostanie na wyspę. My podróżując z Liverpoolu byliśmy pod tym względem mocno uprzywilejowani, ponieważ z Liverpoolu na wyspę latają cztery samoloty dziennie, możliwe jest też dostanie się promem. Poza tym połączenia lotnicze i wodne są też ze Szkocji, Irlandii i Irlandii Północnej. Do tego dochodzą połączenia lotnicze z Manchesteru i Londynu. Jako, że dostanie się na wyspę z Polski może być skomplikowane i kosztowne, myślę, że najlepszym rozwiązaniem może być wycieczka łączona i odwiedzenie przy okazji kawałka Wielkiej Brytanii lub Irlandii. - Na wyspie można płacić funtami brytyjskimi, natomiast funtami Manx, które są walutą płatniczą na wyspie, nie można płacić w Wielkiej Brytanii. - Warto pamiętać o corocznych wyścigach motocyklowych International „Isle of Man TT (Tourist Trophy) Race”. Jeżeli nie jesteśmy entuzjastami tego typu imprez polecam zaplanowanie wyprawy w innym terminie. Kilka ciekawostek na koniec - Na całej wyspie jest tylko jedno Tesco
- I tylko dwa kina - Mieszkańcy wyspy mają swoją własną walutę: Funt Manx, którą nie można płacić w Zjednoczonym Królestwie - Na wyspie praktycznie nie ma przestępczości - Poza terenem zabudowanym nie ma też ograniczeń prędkości - Tradycyjnymi słodyczami są tak zwane „Manx knobs”, co w wolnym tłumaczeniu można ująć, jako „Manxowe kutaski” – a są to miętowe landrynki |
AutorOd dwóch lat mieszkam i pracuję w Liverpoolu. Kocham moją pracę (jak najbardziej etatową), ale poza tym kocham podróżować. Na moim blogu nie znajdziesz recepty na to ja „rzucić wszystko i wyjechać w nieznane” ani jak stać się pełnoetatowym podróżnikiem. Będzie natomiast o tym jak zwiedzić kawał świata nie wywracając całego życia do góry nogami. A także trochę o tym, jak przeżyć w Anglii i nie zwariować. I może jeszcze o czymś, zobaczymy! Archiwa
Październik 2018
|