Reakcja organizmu na zmianę czasu, czyli tak zwany „jet lag” potrafi spędzić sen z powiek niejednemu podróżnikowi. Po raz pierwszy doświadczyłam tego w czasie podróży do Kanady. Pamiętam, że wylatywałam z Warszawy koło południa i po kilkunastogodzinnej podróży wylądowałam w Toronto późnym popołudniem. Zanim dodarłam do oddalonego o kilka godzin jazdy samochodem miejsca docelowego była godzina 22 czasu lokalnego, czyli 6 rano w Warszawie a ja padałam z nóg. Następnego dnia miałam spotkanie o 8 rano i myślałam, że za żadne skarby na nie wstanę. Ku mojemu zaskoczeniu obudziłam się zupełnie wyspana o 5 rano! No tak, mój organizm myślał, że jest, 11… Aby móc normalnie kontaktować się z rodziną, w czasie mojego pobytu opracowałam system spania na 2 raty. Kiedy wracałam z pracy o 18, w Warszawie była 12 w nocy. Czasami udawało mi się jeszcze o tej porze zdzwonić z lekko przysypiającym Kubą, natomiast moi rodzice już dawno smacznie spali. Dlatego, zazwyczaj ja też kładłam się wtedy spać na jakieś 3-4 godziny i kontaktowałam się z bliskimi około mojej 1 w nocy, kiedy oni w Polsce właśnie jedli śniadanie. Tak więc, zmiany czasu po podróży na zachód nie odczułam jakoś bardzo boleśnie. Problemy zaczęły się dopiero trzy miesiące później, kiedy po powrocie musiałam wrócić do „normy”. Wieczorem miałam problemy z zasypianiem, przez całe dnie byłam koszmarnie śpiąca, a wstawanie na poranne zajęcia graniczyło z cudem. Trwało to… miesiąc! Sporo rozmawiałam o tym ze znajomymi, którzy też odbyli międzykontynentalne podróże i wygląda na to, że wrażliwość na „jet lag” to kwestia zupełnie indywidualna. Niektórzy przestawiają się automatycznie w ciągu pierwszej doby, dla innych zmiana o choćby 3 godziny to absolutny koszmar. Sporo osób ma jednak podobnie jak ja: nie mają problemów w czasie podróży na zachód, ale gorzej się przestawiają po podróży na wschód. Dlatego kiedy wybieraliśmy się na wycieczkę do Korei Południowej i Japonii, stwierdziłam, że muszę znaleźć jakiś sposób na „jet lag”. Bądź, co bądź jechaliśmy tylko na 10 dni i nie chciałam sobie zepsuć urlopu byciem totalnie zaspaną. Różnica czasu między Liverpoolem a Seulem wynosi 8 godzin. W tamtym okresie Kuba zaczynał pracę dość wcześnie, w związku, z czym, na co dzień wstawaliśmy o 6 rano, co dawało 14 w Seulu. Nie jest to może bardzo późna pora, ale jak na poranne zwiedzanie nie jest to też niesamowicie wcześnie. Dlatego na dwa tygodnie przed wyjazdem wprowadziliśmy system stopniowego przestawiania się, na co raz wcześniejszą porę wstawania. Mniej więcej codziennie o pół godziny. W ten sposób tuż przed wyjazdem zaczynaliśmy naszą dzienną aktywność o 2:30 nad ranem, co dawało 10:30 w Seulu, co moim zdaniem jest znacznie lepszą porą na pobudkę. Po przylocie przestawiliśmy się jeszcze o dodatkowe 1.5 godziny a po paru dniach o kolejną godzinę po przelocie do Japonii. Dzięki temu „jet lag” nie był dla nas tak bolesny i w znacznie pełniejszy sposób mogliśmy wykorzystać nasz czas w Azji. Sam proces przestawiania się, był też dość zabawny. Zazwyczaj tuż po budziku zapalaliśmy światło, Kuba szedł robić kawę, a ja w śniętym widzie sięgałam po laptopa i zabierałam się za planowanie kolejnych dni naszej wyprawy. Szokowałam też trochę kolegów z pracy, pojawiając się co raz wcześniej (tuż przed wyjazdem przychodziłam o 7:30 podczas kiedy zazwyczaj pojawiam się koło 9:30+). Pamiętam też sytuację, kiedy musiałam przeprosić znajomych i wyjść z imprezy o 20:00 bo… musiałam iść spać! Dało nam to też jednak wspaniałą okazję do porannych spacerów i podziwiania wschodów słońca nad rzeką Mersy. Parę osób pytało mnie, no dobrze, to co robiłaś jak wstawałaś tak rano? Odpowiedź jest bardzo prosta: wszystko to co normalnie robiłabym po pracy. Gotowałam, oglądałam seriale, ćwiczyłam jogę i przygotowywałam się do wyjazdu. Dla mnie osobiście ten sposób zadziałał bardzo dobrze i szczerze go polecam. W czasie pobytu zazwyczaj się wysypiałam i w ciągu dnia czułam się bardzo dobrze. Oczywiście nie obyło się, bez dużych ilości kawy, ale przecież w słynącym z kawiarni Seulu szkoda byłoby z nich nie korzystać. Zazwyczaj odczuwałam też lekki „zjazd” energii około 17.30-18 czyli 9:30-10 w Liverpoolu (godzina o której mniej więcej zaczynam pracę). Ale kolejna filiżanka kawy zazwyczaj w zupełności wystarczała, żeby postawić mnie na nogi.
0 Comments
Od momentu, kiedy Ryanair wprowadził połączenia Liverpool – Marrakesz wiedziałam, że koniecznie musimy z niego skorzystać. Ostatecznie udało nam się tam wybrać na tegoroczną majówkę. Jak to często bywa w naszym przypadku zaplanowaliśmy wyjazd krótki i bardzo intensywny, (żeby zaoszczędzić urlop). Stwierdziliśmy, że całe 3 dni w Marrakeszu to zdecydowanie za dużo (bardzo słusznie jak się później okazało), więc po intensywnej dyskusji wybraliśmy Casablankę, jako drugie miasto do odwiedzenia w czasie tego wyjazdu. W Marrakeszu wylądowaliśmy w piątek o 10 rano a następnie wsiedliśmy w pociąg do Casablanki (3 godziny), w której spędziliśmy około 24 godzin. W sobotę wieczorem wróciliśmy do Marrakeszu, z którego wylatywaliśmy w poniedziałek rano. Czy było za krótko? Na Marrakesz zdecydowanie nie, na Casablankę może, na Marko: zdecydowanie tak! Początkowo miałam pewne obawy przed wyjazdem do kraju arabskiego. Wynikało to w dużej mierze z moich wspomnień z Egiptu z przed paru lat. Obawiałam się zbyt nachalnych sprzedawców, dziwnych spojrzeń (na kobietę bez chusty) i propozycji kupienia mnie od Kuby za wielbłądy. Na szczęście bardzo pozytywnie się zaskoczyłam! Sprzedawcy owszem zachwalają swoje produkty, ale rozumieją, jeśli ktoś nie chce nic kupować. Co do ubioru wystarczyło, że ubrałam się nieco skromniej (powiedzmy tak jak w Polsce ubrałabym się do kościoła) i nie było żadnego problemu. Pewnie gdybym paradowała w szortach i koszulce na ramiączka też by nie było problemu, ale wolałam nie testować, bądź, co bądź będąc gościem w jakimś kraju wypada uszanować lokalną kulturę. Transakcji wielbłądowych też nikt nam na szczęście nie proponował. Nieco uciążliwi byli jedynie „naganiacze” do knajp w Marrakeszu. Nawet, jeśli mówiliśmy im, że właśnie skończyliśmy obiad, kazali koniecznie zapamiętać nazwę knajpy i przyjść jutro. Jak wspomniałam wcześniej w Marrakeszu spędziliśmy niecałe dwa dni i jak dla mnie była to idealna ilość czasu. Marrakesz jest bardzo kontrastowym miastem. Jednocześnie jest przepiękny i niesamowicie brudny. Przewożenie produktów na wozach zaprzęgniętych w osły jest zupełnie na porządku dziennym. Na przedmieściach zaś można spotkać wielbłądy i lokalnych przedsiębiorców oferujących przejażdżki. Medyna (starówka) jest usiana niekończącym się ciągiem straganów, gdzie sklepiki z dywanami i tradycyjnymi marokańskimi lampami sąsiadują ze stoiskami z mięsem. Jednak jednym z najciekawszych miejsc w tym mieście jest główny plac Jemaa el-Fnaa. Za dnia można tam spotkać zaklinaczy węży i panów oferujących zdjęcie z małą małpką na łańcuchu (smutne, ale prawdziwe). Wieczorem na środku placu wyrastają dziesiątki mobilnych knajpek, gdzie można zjeść absolutnie wszystko z grilla lub lokalny przysmak- głowę owcy. Zdecydowanie polecam spędzenie w Marrakeszu, co najmniej 24 godzin, żeby zobaczyć jak miasto zmienia się w ciągu dnia i nocy. Dla mnie klimat tego miasta był wspaniały na te kilkadziesiąt godzin, ale pod koniec naszego pobytu zaczął mnie najzwyczajniej w świecie męczyć. Także dla osób, które lubią „dużo, kolorowo i głośno” Marrakesz polecam, dla bardziej wyciszonych podróżników takich jak ja, doba w Marrakeszu w zupełności wystarczy. Zupełnie inne były moje odczucia z położonej nad oceanem Casablanki. Kultowy film „Casablanka” rozsławił nazwę tego miasta, jednak, ponieważ żadna ze scen w filmie nie była kręcona w Casablance, zupełnie nie przybliżył klimatu miasta, który jest zupełnie: ZWYCZAJNY. Tak dokładnie, w moim odczuciu Casablanka to zupełnie zwyczajne miasto, co dla mnie czyni ją w szczególności wartą odwiedzenia. Z atrakcji turystycznych możemy tam zwiedzić meczet Hassana II i wzorowaną na kultowym filmie „Ricks Cafe” (pierwsze polecam, drugie… zależnie jak zagorzałymi fanami filmu jesteśmy), ale poza tym mamy szansę zobaczyć kawałek normalnego marokańskiego życia. Podczas gdy na targu w Marrakeszu, w co drugim stoisku oferowano nam pamiątki, w Casablance można było kupić używane buty, plastikowe naczynia i żywe kury. Już po wyjeździe, dowiedziałam się, że podobno na mapach dla turystów celowo zaznaczona jest tylko północno-zachodnia część Casablanki, bo jest znacznie bardziej zadbana i przyjazna turystom, podczas gdy w południowej części znajdują się slumsy i może być tam trochę mniej bezpiecznie. Na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie, Casablanca jest rzeczywiście „blanca”! Dominującym kolorem budynków w mieście, jest kolor biały, podczas gdy w Marrakeszu dominuje pomarańczowy. Od dawna coś mnie ciągnęło do Afryki i muszę przyznać, że po wizycie w tym północno-zachodnim koniuszku czarnego lądu ciągnie mnie do niej trzy razy bardziej! Do samego Maroka też bym chętnie wróciła, tym razem na dłużej żeby odwiedzić inne miasta, Saharę i góry Atlas.
W czasie naszych wypraw zawsze staramy się próbować lokalnych dań, wychodząc z założenia, że kuchnia to jeden z najważniejszych elementów kultury kraju. Takim właśnie przekonaniem kierowaliśmy się, kiedy pewnego pięknego lipcowego dnia wkroczyliśmy do lokalnej restauracji w Tiranie – stolicy Albanii. Na zewnątrz panował prawie 40 stopniowy upał, w środku zaś przyjemny 30 stopniowy chłód z trudem utrzymywany przez działające na pełnych obrotach klimatyzatory. Menu było całkowicie po albańsku, ale dzięki naszemu małemu słowniczkowi zorientowaliśmy się, że figuruje w nim pozycja „śniadania”. Gdy przy naszym stoliku pojawił się kelner, zapytaliśmy czy serwują na śniadania jakieś lokalne przysmaki. Stwierdził, że owszem i pokazał nam palcem w menu dwie enigmatyczne pozycje. Z uśmiechem pokiwaliśmy głowami i zamówiliśmy obydwa dania. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po piętnastu minutach naszym oczom ukazały się dwa dymiące talerze… no właśnie, czego? Konsystencję obydwu dań najbliżej można by porównać do zupy gulaszowej. Tym, co w niej pływało nie były jednak niestety kawałki soczystego mięsa, ale duże kawałki tłuszczu. Zawartość naszych talerzy rzeczywiście różniła się nieco smakiem, ale obydwa przypominały bardziej obiad, który można zjeść po całym dniu ciężkiej fizycznej pracy lub zimowej wędrówki po górach a nie lekkie śniadanko przed podróżą auto-stopem w gorący letni dzień. Z zapałem podchodząc do nowych doświadczeń kulinarnych dzielnie staraliśmy się zjeść ile się dało, nie poszło nam to jednak najlepiej. Następną noc spędzaliśmy na kempingu w małej nadmorskiej miejscowości. Rano zjedliśmy kupione poprzedniego dnia owoce i dziarskim krokiem udaliśmy się w kierunku plaży, gdy drogę zagrodził nam kierownik kempingu, który gestem, (jako, że nie mówiliśmy w żadnym wspólnym języku) zaprosił nas na śniadanie. Nie mogąc odmówić takiej propozycji zasiedliśmy wraz z nim i jego kolegą do stołu. Śniadanie składało się z przepysznych świeżych pomidorów i ogórków, które pan hodował na grządce na kampingu, oraz lokalnego słonego sera. Nasz gospodarz zatroszczył się też o małe szklaneczki i nalał nam do pełna wody z plastikowej butelki. Tak mi się przynajmniej wydawało dopóki nie spróbowałam się napić i nie odkryłam, że przezroczysty płyn to czysty bimber! Jako, że wysokoprocentowe alkohole nie specjalnie przechodzą mi przez gardło a już na pewno nie o 8 rano w upalny dzień, mój mąż musiał ratować honor rodziny i pić za dwoje. Najciekawsze było to, że po takim zakrapianym śniadaniu kolega pana z kampingu wsiadł na swój skuter i ruszył w świat. Trochę się o niego martwiliśmy, ale najwyraźniej był do takich śniadań przyzwyczajony.
Tak oto wyglądały nasze dwa najbardziej pamiętne posiłki w czasie pobytu w Albanii. Od tego czasu wiem, że nie znając języka i chcąc poznawać lokalną kuchnię trzeba być gotowym na wszystko. |
AutorOd dwóch lat mieszkam i pracuję w Liverpoolu. Kocham moją pracę (jak najbardziej etatową), ale poza tym kocham podróżować. Na moim blogu nie znajdziesz recepty na to ja „rzucić wszystko i wyjechać w nieznane” ani jak stać się pełnoetatowym podróżnikiem. Będzie natomiast o tym jak zwiedzić kawał świata nie wywracając całego życia do góry nogami. A także trochę o tym, jak przeżyć w Anglii i nie zwariować. I może jeszcze o czymś, zobaczymy! Archiwa
Październik 2018
|