1. Na promie pod schodamiW czasie naszej auto-stopowej wycieczki po Europie płynęliśmy promem z Ankony we Włoszech do Splitu w Chorwacji. Bilety na prom były w dość przystępnej cenie, jednak zawierały w sobie prawo do pobytu na pokładzie i nic więcej. Wynajęcie kajuty sypialnej kosztowało około 100 euro. Było to zdecydowanie ponad nasz budżet, ale prom płynął przez całą noc i jakoś przespać się trzeba było… Rozłożyliśmy, więc karimaty w korytarzu pod schodami i niczym Harry Potter przekimaliśmy do rana. Chyba nikomu to specjalnie nie przeszkadzało, bo nikt nas nie budził a 100 euro zaoszczędzone. 2. Sex hotel w JaponiiW ramach noclegu w Osace w Japonii zarezerwowałam nam całkiem porządnie wyglądający hotel w przystępnej cenie i z dobrymi opiniami. Na miejscu okazało się, że jest to jeden z lokalnych sex hoteli, gdzie można się wybrać np.: w celu urozmaicenia pożycia małżeńskiego. Po czym to poznaliśmy? Poza wanną z hydromasażem, fotelem masującym i panelem do zmiany muzyki i światła wbudowanym w ramę łóżka w pokoju był też automat, w którym można było zakupić sexowną bieliznę, prezerwatywy lub ludrykant. Co kraj to obyczaj. 3. Hotel kapsułowyTym razem już całkiem świadomie, w ramach atrakcji turystycznej postanowiliśmy zatrzymać się w japońskim hotelu kapsułowym. Naprawdę, bardzo ciekawe przeżycie. Ta opcja daje nawet więcej prywatności niż tradycyjny hostel, aczkolwiek absolutnie nie polecam go nikomu z klaustrofobią. Jedynym minusem przy nocowaniu w tego typu hotelu we dwoje było całkowite rozdzielenie strefy żeńskiej i męskiej (osobne piętra a nawet osobne windy). Dwie noce dało się przeżyć, ale problematyczny okazał się fakt, że zabraliśmy jeden zestaw kosmetyków i tradycyjnie jedną książkę do czytania sobie nawzajem na głos. 4. CouchSurfing w piwnicyBył to nasz pierwszy i jak na razie jedyny nocleg na couchsurfingu. Rzecz działa się w Ottawie. Skontaktowałam się z gospodarzem dwa tygodnie przed przyjazdem i zaprosił nas do siebie podkreślając, że ma dodatkową sypialnię dla gości. Parę dni później, napisał do mnie, że do dodatkowego pokoju wprowadził się współlokator, ale możemy spać na kanapie w salonie. Nie było to dla nas żadnym problemem, więc potwierdziłam, że przyjeżdżamy. Kiedy dotarliśmy na miejsce gospodarzowi się coś odwidziało i stwierdził, że mamy nocować na materacu w piwnicy… Było już dość późno i ciężko by nam było znaleźć inny nocleg, więc się na to zgodziliśmy. W piwnicy rzeczywiście był materac, ale były też np.: narty, pralka, sterty brudnego prania, kuweta dla kota i zapach stęchlizny. Jakoś przeżyliśmy, ale wyjechaliśmy następnego dnia przed śniadaniem i od tego czasu zawsze, kiedy mamy pomysł żeby spać na couchsurfingu przypominamy sobie tamtą noc i szybko zmieniamy zdanie. 5. Willa w cenie namiotuTu kolejna historia z Kanady tym razem o zdecydowanie bardziej pozytywnym wydźwięku. Okazało się, że jedno z pól namiotowych, na których nocowaliśmy było prowadzone przez Polaków od wielu lat mieszkających w Kanadzie. Kiedy pani, u której płaciliśmy za miejsce usłyszała, że mówimy po polsku z niedowierzaniem zapytała: -Jesteście Polakami? Ale takimi prawdziwymi z Polski a nie z Kanady? Kiedy odpowiedzieliśmy twierdząco, zawołała nawet swoją małą córeczkę, żeby posłuchała prawdziwych Polaków mówiących po polsku. Po paru minutach rozmowy zaproponowała, że w cenie noclegu pod namiotem możemy spać w luksusowym domku z bali zbudowanym własnoręcznie przez jej męża. Normalnie jedna noc w tym domku kosztowała, ponad 100 dolarów ale że akurat stał pusty stwierdziła, że możemy tam zamieszkać. Tak w ramach polskiej gościnności, dodała. 6. Wiedeński dworzecW czasie powrotu z naszej pierwszej auto-stopowiej wyprawy do Chorwacji wylądowaliśmy późnym wieczorem w centrum Wiednia. Jako, że kończył się nam czas przeznaczony na powrót i następnego dnia wieczorem musieliśmy być już z powrotem w Warszawie postanowiliśmy skorzystać z ekspresu Wiedeń-Warszawa odjeżdżającego następnego dnia rano. Ponieważ o 12 w nocy trochę ciężko znaleźć nocleg a do tego bilet na pociąg miał pochłonąć większość pozostałych nam funduszy, postanowiliśmy nocować na dworcu. Wyszło połowicznie, to znaczy: ja się wyspałam. Kuba całą noc siedział, czytał książkę i mnie pilnował. Kiedy wsiadaliśmy rano do pociągu twierdził, że zupełnie nie jest śpiący. Po 10 minutach już smacznie spał i obudził się dopiero w Polsce. 7. Namiot okopywany kilofemW tym przypadku nie samo miejsce spania było interesujące a towarzyszące mu warunki pogodowe i środowiskowe. Byliśmy rozbici na nie do końca równym terenie na kempingu w północnej Chorwacji. Jeśli kiedyś wpadniecie na pomysł jechania do Chorwacji we wrześniu, ostrzegam: może padać, a konkretnie lać przez tydzień. W tych warunkach pogodowych nawet nasz bardzo wytrzymały namiot zaczął podsiąkać, więc postanowiliśmy go okopać. Obsługa kampingu była przygotowana na taką ewentualność i udostępniła nam narzędzia: kilofy. Rzeczywiście innym sprzętem Chorwackiej kamienistej ziemi ruszyć by się nie dało a i za pomocą kilofa okopywanie namiotu nie było specjalnie proste. Na szczęście daliśmy radę a co więcej nasz system odwadniający zadziałał i namiot przestał podsiąkać. No i do czegoś w końcu wykorzystałam umiejętność obsługi kilofa z trudem zdobywaną na wykopaliskach paleontologicznych. A jakie były Wasze najciekawsze noclegi?
Podzielcie się wspomnieniami w komentarzach :)
0 Comments
Przez 27 lat mojego życia, odwiedziłam 26 państw, z czego 22 europejskie. Pomimo tego, jakimś cudem, udało mi się nigdy nie zawitać u sąsiadów, z którymi Polska dzieli najdłuższy fragment granicy. Kilka razy przejeżdżałam przez Niemcy, nawet dwa razy lądowałam w Berlinie a raz spędziłam 5h na lotnisku w Dusseldorfie, aczkolwiek tak na prawdę nigdy Niemic nie odwiedziłam. Okazja nadarzyła się, wraz ze służbowym wyjazdem na konferencję do naukowej stolicy Niemiec – Heidelbergu. Początkowy plan zawierał wyjazd na 3 dni i powrót od razu po konferencji. Na szczęście udało mi się przekonać moją szefową, że to abym została dzień dłużej jest w naszym wspólnym interesie, ponieważ bilet lotniczy na kolejny dzień jest bagatela 10x tańszy. A ja chętnie pokryłam koszty dodatkowego noclegu z własnej kieszeni. I tak oto, 27 odwiedzonym przeze mnie krajem stały się Niemcy a 201 miastem- Heidelberg. Jedną z rzeczy, która najbardziej urzekła mnie w tym małym miasteczku jest jego położenie geograficzne. Jeszcze nigdy nie widziałam miasta, które leżałoby tak idealnie „na skraju gór”. Większa część Heidelbergu leży na terenie równinnym, dosłownie opierając się o wznoszące się nad miastem pasmo górskie Odenwald. Chciałam nawet trochę więcej poczytać o historii geologicznej tego miejsca aczkolwiek chyba nie jest to temat często frapujący turystów, bo w przewodnikach nic nie znalazłam a na poszukiwania literatury specjalistycznej zabrakło mi zapału. Jeśli zaś chodzi o same miasto, zaskoczył mnie jego romantyczny wizerunek. Pierwsze trzy dni mojego pobytu spędziłam w bardzo nowoczesnym instytucie badawczym a kiedy w końcu miałam czas pozwiedzać miasto, zauroczyły mnie małe uliczki, piękny zabytkowy most i górujący nad miastem zamek. Nic tylko przechadzać się z ukochanym i podziwiać widoki. Jak na złość byłam akurat sama, ale i tak było fajnie. Żałowałam tylko, że nie mogę zostać jeszcze paru dni, bo okolica była wręcz idealna na uwielbiane przeze mnie piesze wycieczki po górach. Moje pierwsze spostrzeżenie wykazały, że Niemcy muszą uwielbiać kuchnię włoską i azjatycką. Co krok napotykałam trattorie, pizzerie i sushi bary. Musiałam się natomiast porządnie naszukać, żeby znaleźć niemiecką restaurację. Pożywiona niemiecką kiełbasą, kapustą i piwem -doszłam do wniosku, że może niepotrzebnie tyle zwlekałam z wizytą u naszych zachodnich sąsiadów. Dzieląc się spostrzeżeniami z koleżanką, która spędziła w Niemczech kilka lat zostałam jednak przestrzeżona, że moją niemiecką przygodę rozpoczęłam od jednego z najpiękniejszych miast.
Rumunia była jednym z tych krajów, do których pojechaliśmy, bo... akurat idealnie pasowały nam loty. Wylot w piątek po pracy, powrót w wolny od pracy poniedziałek wieczorem. Nie zrozumcie mnie źle, bardzo chciałam tam pojechać, ale o konkretnym terminie i długości wycieczki zdecydowały właśnie te okoliczności. Znajoma, która pochodzi Rumunii poleciła mi żeby koniecznie zobaczyć miasteczko Targu Jiu słynące z nowoczesnych rzeźb, a także Braszów i leżący nieopodal zamek w Bran. Początkowo Braszów i Bran nie byłe na naszej liście zwiedzania, bo od Krajowej, w której lądowaliśmy dzieliło je ponad 200km. Stwierdziliśmy, że wypożyczymy samochód, zwiedzimy pierwszego dnia Targu Jiu a potem zobaczymy, co dalej. Kuba z jego zamiłowaniem do sztuki nowoczesnej, był wręcz zachwycony pierwszym punktem naszej wycieczki, a ja też muszę przyznać, ze przyjemnie spędziłam czas. Aczkolwiek Targu Jiu to bardzo małe miasteczko i w efekcie po paru godzinach zwiedzania stwierdziliśmy, że dzień jeszcze młody, drogi zaskakująco dobre a my w świetnych nastrojach, więc nic tylko uderzać w długą do Braszowa. Sam Braszów jest bardzo przyjemny, z ładnym, niestety trochę podniszczonym starym miastem. Aczkolwiek, jeśli było się w Krakowie, Toruniu czy Wrocławiu to Braszów nie zrobi na nas piorunującego wrażenia. Zamek w Branie natomiast, był wręcz przeuroczy. Z Kubą zgodnie stwierdziliśmy, że to taki mały przytulny zamek do mieszkania. Zupełnie nie przypominał zamku z horroru o wampirach. Na podzamczu rozpościera się też bardzo ciekawy targ, na którym można znaleźć wszelkie dobra od lokalnych strojów i serów począwszy na plastikowych zegarach z wizerunkiem jelenia na rykowisku skończywszy. Nasza szalona wyprawa miała jeszcze jedną niesamowitą wręcz zaletę, mianowicie drogę powrotną do Krajowej. Postanowiliśmy nadłożyć parę kilometrów i przejechać trasą Transfogaraska, przez niektórych uważaną za najpiękniejszą drogę na świece. Kuba rozwodził się nad tym, że kręcono tam jeden z odcinków „Top Gear” ja zaś rozkoszowałam się widokami. Wrażenia niesamowite, aczkolwiek polecam upewnić się o sprawności klocków hamulcowych przed wyruszeniem w drogę. Niestety przez remonty na drodze nasza podróż powrotna zajęła trochę dłużej niż planowaliśmy i wystarczyło nam czasu tylko na krótki spacer po centrum Krajowej. Trochę żałuję, bo o ile nie jest to miasto z „top 10” w przewodnikach po Rumunii, to mi się bardzo podobało. Dużo ładnych zadbanych budynków, a w zakamarkach znaleźliśmy wiele ciekawych murali. Z ogólnych wrażeń w mojej pamięci na długo pozostanie „oryginalny” styl prowadzenia samochodu i parkowania praktykowany przez mieszkańców. W Rumuni podobnie jak we Włoszech wszelkie znaki i ograniczenia ruchu traktowane są raczej, jako subtelna sugestia. Zaintrygował mnie też język rumuński, początkowo może się zdawać, że jest podobny do rosyjskiego, ponieważ „da” również oznacza „tak” aczkolwiek na tym podobieństwa się kończą a melodia języka bardziej przypomina hiszpański lub włoski. Na koniec warto też wspomnieć o cenach. W Rumuni jest na prawdę tanio! W miejscach, w których byliśmy ceny były porównywalne z tymi w Polsce a niekiedy nawet niższe. Podejrzewam, że w Bukareszcie oraz na wybrzeżu sytuacja może kształtować się trochę inaczej, ale Transylwania jest na prawdę piękna i nie powinna zrujnować naszej kieszeni. Dlatego serdecznie polecam wycieczki do Rumunii, najlepiej jak najszybciej, zanim zwiedzą się turyści ;)
W czasie naszej kanadyjskiej wyprawy, zawitaliśmy na dwa dni do Ottawy. Ponieważ hotele były dość drogie, a w dużym mieście ciężko rozbić namiot, nocowaliśmy na Couchsurfingu. Kiedy dotarliśmy na miejsce, naszego gospodarza nie było jeszcze w domu, w związku z czym zaparkowaliśmy samochód na bezpłatnym parkingu w jednej z małych osiedlowych uliczek i pojechaliśmy autobusem do centrum, żeby trochę pozwiedzać. Po powrocie czekała nas niemiła niespodzianka, za wycieraczką naszego samochodu znaleźliśmy mandat. Wydawało nam się to zupełnie irracjonalne, bo parking był ewidentnie bezpłatny, a w dodatku żaden z sąsiednich samochodów nie miał mandatu za wycieraczką. Zabraliśmy mandat i pokazaliśmy naszemu gospodarzowi, stwierdził, że to zapewne dlatego, że zaparkowaliśmy w kierunku niezgodnym z ruchem ulicznym, a potem poradził żebyśmy poszli z tym do sądu. Nigdy wcześniej nie miałam bliższej styczności z wymiarem sprawiedliwości, ale sprawy sądowe kojarzyły mi się zawsze z dużymi wydatkami i bardzo długim czasem oczekiwania. Z drugiej strony mandat był na 50$, czyli mniej wiecej tyle ile zaoszczędziliśmy nie wynajmując hotelu w Ottawie, więc postanowiliśmy spróbować. Podjechaliśmy pod wielki i bardzo poważnie wyglądający sąd, zaparkowaliśmy (tym razem, prostopadle) i wkroczyliśmy do środka. Od razu, bardzo miły pan skierował nas do odpowiedniego okienka. Zgodnie z poradą naszego gospodarze (i w dużej mierze zgodnie z prawdą) postanowiliśmy udawać, że nie wiemy za bardzo o co chodzi i dlaczego dostaliśmy ten mandat. Pan w okienku stwiedził, że skoro nie chcemy płacić tego mandatu, to on kieruje sprawę do sądu pierwszej instancji. Wydał nam numerek i kazał oczekiwać na rozprawę. Trochę przerażeni, trochę podekscytowani skierowaliśmy się na wskazane przez niego krzesełka, na których nie zdążyliśmy dobrze usiąść, kiedy zostaliśmy wezwani. Uzbroiliśmy się w nasz najlepszy pol-english i wkroczyliśmy na salę zrozpraw, czyli do malutkiego przeszklonego pokoiku, w którym były tylko trzy miejsca: dla nas i Pani Sędziny. Pani Sędzina, okazała się kobietą w średnim wieku o aparycji i sposobie bycia przedszkolanki z 30 letnim stażem. Nasz pol-english i zatroskane miny zadziałały bardzo dobrze, Pani powoli i w prostych słowach wytłumaczyła nam, że parkować równolegle można tylko zgodnie z kierunkiem ruchu, bo inaczej wymaga to przejechania paru metrów „pod prąd” a to stwarza niebezpieczeństwo, nawet na małej ulicy. Zadała nam jeszcze parę kontrolnych pytań, o to kiedy wyjeżdżamy z Ottawy (odpowiedź brzmiała: dziś) a kiedy z Kanady (za 5 dni). A następnie wyjęła wielką czerwoną pieczątkę z napisem „cancelled” i przystawiła na naszym mandacie. Potem wręczyła nam broszurkę z zasadami parkowania w Ottawie (jak sama stwierdziła, w charakterze pamiątki) i życzyła nam miłych wakacji. Na koniec powiedziała jeszcze, że zasady parkowania w Kanadzie mogą się różnić w każdym regionie, a tak właściwie w każdym mieście i że nawet Kanadyjczykom się czasem trudno w tym połapać. I tak oto, w ciągu 15 minut udało nam się wygrać sprawę w kanadyjskim sądzie pierwszej instancji i zaoszczędzić 50$. Oby w każdym państwie wymiar sprawiedliwości działał tak sprawnie.
Reakcja organizmu na zmianę czasu, czyli tak zwany „jet lag” potrafi spędzić sen z powiek niejednemu podróżnikowi. Po raz pierwszy doświadczyłam tego w czasie podróży do Kanady. Pamiętam, że wylatywałam z Warszawy koło południa i po kilkunastogodzinnej podróży wylądowałam w Toronto późnym popołudniem. Zanim dodarłam do oddalonego o kilka godzin jazdy samochodem miejsca docelowego była godzina 22 czasu lokalnego, czyli 6 rano w Warszawie a ja padałam z nóg. Następnego dnia miałam spotkanie o 8 rano i myślałam, że za żadne skarby na nie wstanę. Ku mojemu zaskoczeniu obudziłam się zupełnie wyspana o 5 rano! No tak, mój organizm myślał, że jest, 11… Aby móc normalnie kontaktować się z rodziną, w czasie mojego pobytu opracowałam system spania na 2 raty. Kiedy wracałam z pracy o 18, w Warszawie była 12 w nocy. Czasami udawało mi się jeszcze o tej porze zdzwonić z lekko przysypiającym Kubą, natomiast moi rodzice już dawno smacznie spali. Dlatego, zazwyczaj ja też kładłam się wtedy spać na jakieś 3-4 godziny i kontaktowałam się z bliskimi około mojej 1 w nocy, kiedy oni w Polsce właśnie jedli śniadanie. Tak więc, zmiany czasu po podróży na zachód nie odczułam jakoś bardzo boleśnie. Problemy zaczęły się dopiero trzy miesiące później, kiedy po powrocie musiałam wrócić do „normy”. Wieczorem miałam problemy z zasypianiem, przez całe dnie byłam koszmarnie śpiąca, a wstawanie na poranne zajęcia graniczyło z cudem. Trwało to… miesiąc! Sporo rozmawiałam o tym ze znajomymi, którzy też odbyli międzykontynentalne podróże i wygląda na to, że wrażliwość na „jet lag” to kwestia zupełnie indywidualna. Niektórzy przestawiają się automatycznie w ciągu pierwszej doby, dla innych zmiana o choćby 3 godziny to absolutny koszmar. Sporo osób ma jednak podobnie jak ja: nie mają problemów w czasie podróży na zachód, ale gorzej się przestawiają po podróży na wschód. Dlatego kiedy wybieraliśmy się na wycieczkę do Korei Południowej i Japonii, stwierdziłam, że muszę znaleźć jakiś sposób na „jet lag”. Bądź, co bądź jechaliśmy tylko na 10 dni i nie chciałam sobie zepsuć urlopu byciem totalnie zaspaną. Różnica czasu między Liverpoolem a Seulem wynosi 8 godzin. W tamtym okresie Kuba zaczynał pracę dość wcześnie, w związku, z czym, na co dzień wstawaliśmy o 6 rano, co dawało 14 w Seulu. Nie jest to może bardzo późna pora, ale jak na poranne zwiedzanie nie jest to też niesamowicie wcześnie. Dlatego na dwa tygodnie przed wyjazdem wprowadziliśmy system stopniowego przestawiania się, na co raz wcześniejszą porę wstawania. Mniej więcej codziennie o pół godziny. W ten sposób tuż przed wyjazdem zaczynaliśmy naszą dzienną aktywność o 2:30 nad ranem, co dawało 10:30 w Seulu, co moim zdaniem jest znacznie lepszą porą na pobudkę. Po przylocie przestawiliśmy się jeszcze o dodatkowe 1.5 godziny a po paru dniach o kolejną godzinę po przelocie do Japonii. Dzięki temu „jet lag” nie był dla nas tak bolesny i w znacznie pełniejszy sposób mogliśmy wykorzystać nasz czas w Azji. Sam proces przestawiania się, był też dość zabawny. Zazwyczaj tuż po budziku zapalaliśmy światło, Kuba szedł robić kawę, a ja w śniętym widzie sięgałam po laptopa i zabierałam się za planowanie kolejnych dni naszej wyprawy. Szokowałam też trochę kolegów z pracy, pojawiając się co raz wcześniej (tuż przed wyjazdem przychodziłam o 7:30 podczas kiedy zazwyczaj pojawiam się koło 9:30+). Pamiętam też sytuację, kiedy musiałam przeprosić znajomych i wyjść z imprezy o 20:00 bo… musiałam iść spać! Dało nam to też jednak wspaniałą okazję do porannych spacerów i podziwiania wschodów słońca nad rzeką Mersy. Parę osób pytało mnie, no dobrze, to co robiłaś jak wstawałaś tak rano? Odpowiedź jest bardzo prosta: wszystko to co normalnie robiłabym po pracy. Gotowałam, oglądałam seriale, ćwiczyłam jogę i przygotowywałam się do wyjazdu. Dla mnie osobiście ten sposób zadziałał bardzo dobrze i szczerze go polecam. W czasie pobytu zazwyczaj się wysypiałam i w ciągu dnia czułam się bardzo dobrze. Oczywiście nie obyło się, bez dużych ilości kawy, ale przecież w słynącym z kawiarni Seulu szkoda byłoby z nich nie korzystać. Zazwyczaj odczuwałam też lekki „zjazd” energii około 17.30-18 czyli 9:30-10 w Liverpoolu (godzina o której mniej więcej zaczynam pracę). Ale kolejna filiżanka kawy zazwyczaj w zupełności wystarczała, żeby postawić mnie na nogi.
Od momentu, kiedy Ryanair wprowadził połączenia Liverpool – Marrakesz wiedziałam, że koniecznie musimy z niego skorzystać. Ostatecznie udało nam się tam wybrać na tegoroczną majówkę. Jak to często bywa w naszym przypadku zaplanowaliśmy wyjazd krótki i bardzo intensywny, (żeby zaoszczędzić urlop). Stwierdziliśmy, że całe 3 dni w Marrakeszu to zdecydowanie za dużo (bardzo słusznie jak się później okazało), więc po intensywnej dyskusji wybraliśmy Casablankę, jako drugie miasto do odwiedzenia w czasie tego wyjazdu. W Marrakeszu wylądowaliśmy w piątek o 10 rano a następnie wsiedliśmy w pociąg do Casablanki (3 godziny), w której spędziliśmy około 24 godzin. W sobotę wieczorem wróciliśmy do Marrakeszu, z którego wylatywaliśmy w poniedziałek rano. Czy było za krótko? Na Marrakesz zdecydowanie nie, na Casablankę może, na Marko: zdecydowanie tak! Początkowo miałam pewne obawy przed wyjazdem do kraju arabskiego. Wynikało to w dużej mierze z moich wspomnień z Egiptu z przed paru lat. Obawiałam się zbyt nachalnych sprzedawców, dziwnych spojrzeń (na kobietę bez chusty) i propozycji kupienia mnie od Kuby za wielbłądy. Na szczęście bardzo pozytywnie się zaskoczyłam! Sprzedawcy owszem zachwalają swoje produkty, ale rozumieją, jeśli ktoś nie chce nic kupować. Co do ubioru wystarczyło, że ubrałam się nieco skromniej (powiedzmy tak jak w Polsce ubrałabym się do kościoła) i nie było żadnego problemu. Pewnie gdybym paradowała w szortach i koszulce na ramiączka też by nie było problemu, ale wolałam nie testować, bądź, co bądź będąc gościem w jakimś kraju wypada uszanować lokalną kulturę. Transakcji wielbłądowych też nikt nam na szczęście nie proponował. Nieco uciążliwi byli jedynie „naganiacze” do knajp w Marrakeszu. Nawet, jeśli mówiliśmy im, że właśnie skończyliśmy obiad, kazali koniecznie zapamiętać nazwę knajpy i przyjść jutro. Jak wspomniałam wcześniej w Marrakeszu spędziliśmy niecałe dwa dni i jak dla mnie była to idealna ilość czasu. Marrakesz jest bardzo kontrastowym miastem. Jednocześnie jest przepiękny i niesamowicie brudny. Przewożenie produktów na wozach zaprzęgniętych w osły jest zupełnie na porządku dziennym. Na przedmieściach zaś można spotkać wielbłądy i lokalnych przedsiębiorców oferujących przejażdżki. Medyna (starówka) jest usiana niekończącym się ciągiem straganów, gdzie sklepiki z dywanami i tradycyjnymi marokańskimi lampami sąsiadują ze stoiskami z mięsem. Jednak jednym z najciekawszych miejsc w tym mieście jest główny plac Jemaa el-Fnaa. Za dnia można tam spotkać zaklinaczy węży i panów oferujących zdjęcie z małą małpką na łańcuchu (smutne, ale prawdziwe). Wieczorem na środku placu wyrastają dziesiątki mobilnych knajpek, gdzie można zjeść absolutnie wszystko z grilla lub lokalny przysmak- głowę owcy. Zdecydowanie polecam spędzenie w Marrakeszu, co najmniej 24 godzin, żeby zobaczyć jak miasto zmienia się w ciągu dnia i nocy. Dla mnie klimat tego miasta był wspaniały na te kilkadziesiąt godzin, ale pod koniec naszego pobytu zaczął mnie najzwyczajniej w świecie męczyć. Także dla osób, które lubią „dużo, kolorowo i głośno” Marrakesz polecam, dla bardziej wyciszonych podróżników takich jak ja, doba w Marrakeszu w zupełności wystarczy. Zupełnie inne były moje odczucia z położonej nad oceanem Casablanki. Kultowy film „Casablanka” rozsławił nazwę tego miasta, jednak, ponieważ żadna ze scen w filmie nie była kręcona w Casablance, zupełnie nie przybliżył klimatu miasta, który jest zupełnie: ZWYCZAJNY. Tak dokładnie, w moim odczuciu Casablanka to zupełnie zwyczajne miasto, co dla mnie czyni ją w szczególności wartą odwiedzenia. Z atrakcji turystycznych możemy tam zwiedzić meczet Hassana II i wzorowaną na kultowym filmie „Ricks Cafe” (pierwsze polecam, drugie… zależnie jak zagorzałymi fanami filmu jesteśmy), ale poza tym mamy szansę zobaczyć kawałek normalnego marokańskiego życia. Podczas gdy na targu w Marrakeszu, w co drugim stoisku oferowano nam pamiątki, w Casablance można było kupić używane buty, plastikowe naczynia i żywe kury. Już po wyjeździe, dowiedziałam się, że podobno na mapach dla turystów celowo zaznaczona jest tylko północno-zachodnia część Casablanki, bo jest znacznie bardziej zadbana i przyjazna turystom, podczas gdy w południowej części znajdują się slumsy i może być tam trochę mniej bezpiecznie. Na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie, Casablanca jest rzeczywiście „blanca”! Dominującym kolorem budynków w mieście, jest kolor biały, podczas gdy w Marrakeszu dominuje pomarańczowy. Od dawna coś mnie ciągnęło do Afryki i muszę przyznać, że po wizycie w tym północno-zachodnim koniuszku czarnego lądu ciągnie mnie do niej trzy razy bardziej! Do samego Maroka też bym chętnie wróciła, tym razem na dłużej żeby odwiedzić inne miasta, Saharę i góry Atlas.
W czasie naszych wypraw zawsze staramy się próbować lokalnych dań, wychodząc z założenia, że kuchnia to jeden z najważniejszych elementów kultury kraju. Takim właśnie przekonaniem kierowaliśmy się, kiedy pewnego pięknego lipcowego dnia wkroczyliśmy do lokalnej restauracji w Tiranie – stolicy Albanii. Na zewnątrz panował prawie 40 stopniowy upał, w środku zaś przyjemny 30 stopniowy chłód z trudem utrzymywany przez działające na pełnych obrotach klimatyzatory. Menu było całkowicie po albańsku, ale dzięki naszemu małemu słowniczkowi zorientowaliśmy się, że figuruje w nim pozycja „śniadania”. Gdy przy naszym stoliku pojawił się kelner, zapytaliśmy czy serwują na śniadania jakieś lokalne przysmaki. Stwierdził, że owszem i pokazał nam palcem w menu dwie enigmatyczne pozycje. Z uśmiechem pokiwaliśmy głowami i zamówiliśmy obydwa dania. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po piętnastu minutach naszym oczom ukazały się dwa dymiące talerze… no właśnie, czego? Konsystencję obydwu dań najbliżej można by porównać do zupy gulaszowej. Tym, co w niej pływało nie były jednak niestety kawałki soczystego mięsa, ale duże kawałki tłuszczu. Zawartość naszych talerzy rzeczywiście różniła się nieco smakiem, ale obydwa przypominały bardziej obiad, który można zjeść po całym dniu ciężkiej fizycznej pracy lub zimowej wędrówki po górach a nie lekkie śniadanko przed podróżą auto-stopem w gorący letni dzień. Z zapałem podchodząc do nowych doświadczeń kulinarnych dzielnie staraliśmy się zjeść ile się dało, nie poszło nam to jednak najlepiej. Następną noc spędzaliśmy na kempingu w małej nadmorskiej miejscowości. Rano zjedliśmy kupione poprzedniego dnia owoce i dziarskim krokiem udaliśmy się w kierunku plaży, gdy drogę zagrodził nam kierownik kempingu, który gestem, (jako, że nie mówiliśmy w żadnym wspólnym języku) zaprosił nas na śniadanie. Nie mogąc odmówić takiej propozycji zasiedliśmy wraz z nim i jego kolegą do stołu. Śniadanie składało się z przepysznych świeżych pomidorów i ogórków, które pan hodował na grządce na kampingu, oraz lokalnego słonego sera. Nasz gospodarz zatroszczył się też o małe szklaneczki i nalał nam do pełna wody z plastikowej butelki. Tak mi się przynajmniej wydawało dopóki nie spróbowałam się napić i nie odkryłam, że przezroczysty płyn to czysty bimber! Jako, że wysokoprocentowe alkohole nie specjalnie przechodzą mi przez gardło a już na pewno nie o 8 rano w upalny dzień, mój mąż musiał ratować honor rodziny i pić za dwoje. Najciekawsze było to, że po takim zakrapianym śniadaniu kolega pana z kampingu wsiadł na swój skuter i ruszył w świat. Trochę się o niego martwiliśmy, ale najwyraźniej był do takich śniadań przyzwyczajony.
Tak oto wyglądały nasze dwa najbardziej pamiętne posiłki w czasie pobytu w Albanii. Od tego czasu wiem, że nie znając języka i chcąc poznawać lokalną kuchnię trzeba być gotowym na wszystko. 1. UśmiechuMieszkając w Warszawie, miałam czasami wrażenie, że absolutnie każdy kogo spotykam ma właśnie bardzo zły dzień. W Liverpoolu jest pod tym względem zupełnie inaczej. Ludzie są na co dzień o wiele bardziej pogodni i uśmiechają się do nieznajomych. Na początku wydawało mi się to trochę dziwne, ale szybko odkryłam, że poprawia mi to nastrój i sama zaczęłam tak robić. Nie wiem czy jest to specyfika Anglii jako takiej czy po prostu mniejszego miasta, ale wprowadza to bardzo miłą atmosferę. 2. UprzejmościPrzepraszam, proszę, miłego dnia! Anglicy w kółko się nawzajem przepraszają, dziękują sobie i pytają co u nich słychać. Zdaję sobię sprawę, że robią to w dużej mierze mechanicznie, ale mimo wsztsrko sprawia to, że codzienne interakcje społeczne stają się o wiele przyjemniejsze i milsze. 3. Pozytywnej informacji zwrotnejKiedy oddaję w pracy jakieś zadanie, zawsze dostaję informację zwrotną, co więcej ma ona zawsze pozytywną budowę. Zaczyna się od tego co wykonałam dobrze, później jest mowa o tym co mogłabym poprawić i kończy się jakimś w miarę pozytywnym podsumowaniem. Jeśli zaś jestem krytykowana, to w sposób bardzo konstuktywny. Bardzo mi się to podoba i motywuje mnie do polepszania swoich wyników. 4. Tego, że imprezować można w każdym wiekuWychodząc do pubów w Polsce zauważam, że średnia wieku nie przekracza zazwyczaj 30-35 lat. Przyznam, że trochę mnie to martwi, bo wyobrażam sobie że za 10 czy 15 lat dalej będę miała ochotę wyjść od czasu do czasu ze znajomymi na piwo i nie czuć się z tym głupio. W Anglii wychodząc wieczorem na miasto można spotkać absolutnie pełen przekrój wiekowy. Moim ulubionym przykładem jest sytuacja, której byłam świadkiem jakiś czas temu. Pod pub, w którym siedziałam ze znajomymi, podjechała taksówka, pan kierowca wysiadł aby... pomóc wystawić z taksówki chodzik jednej z około 80 letnich Pań, które właśnie udawały się do tego samego pubu na piwo z koleżankami. Muszę przyznać, że taka wizja mojej emerytury nie byłaby wcale zła.
Kiedy wyjeżdżamy gdzieś z Kubą zazwyczaj pakujemy się w dwa plecaki: jeden duży, drugi mały (on oczywiście nosi ten duży). Z plecakami o pojemnościach 65l i 28l przemierzyliśmy kiedyś auto-stopem i innymi środkami transportu 9 krajów europejskich podczas 27 dniowej podróży. Należy nadmienić, że nasz ekwipunek zawierał w sobie namiot, dwie dmuchane karimaty i jeden śpiwór. Obecnie wyruszając nawet na mniej szalone wyprawy staramy się nie przekraczać tego limitu. Dzięki temu znacznie łatwiej jest się przemieszczać i zawsze mamy świadomość, że jeśli zajdzie taka potrzeba to jesteśmy w stanie założyć cały nasz bagaż na plecy i poruszać się z nim na piechotę. Jednak na prawdę wyższy poziom w dziedzinie oszczędnego pakowania musiałam osiągnąć wyjeżdżając sama, na tydzień, na pieszą wędrówkę. Poniżej kilka przemyśleń o tym, co warto zostawić w domu a co zabrać ze sobą. 1. Wyjazd to nie pokaz modyZawsze sobie powtarzam, że wyjazd to nie pokaz mody i nic się nie stanie, jeśli nie wszystko będzie do siebie idealnie pasować. Żeby ograniczyć jednak ilość niepasujących rzeczy, zabieram gładkie koszulki w neutralnych kolorach. Jaskrawe lub wzorzyste rzeczy biorę tylko pojedynczo np.: bluzę lub spódnicę. Zazwyczaj na wyjazdy nie zabieram też kosmetyków do makijażu, wychodząc z założenia, że jeśli ja mam wakacje to moja skóra też może mieć wakacje. Nawet w podróży poślubnej nie umalowałam się ani razu, co więcej na wszystkie romantyczne kolacje zakładałam tą samą sukienkę (bo tylko jedną zabrałam). Mąż jakoś to przeżył, był nawet całkiem zadowolony, że nie musi nosić więcej bagażu. 2. Wybieram wielofunkcyjne ubraniaJeśli nie można zabrać dużo, warto pomyśleć o różnorodnym wykorzystaniu tego, co się ma ze sobą. Zabieram na przykład cienki i ciepły, ale też całkiem elegancki sweterek. Mogę go spokojnie założyć wychodząc na miasto a jeśli jest zimno wcisnąć go pod bluzę lub założyć do spania. Staram się też zabierać długie spodnie, które w łatwy sposób można przerobić na krótkie przez podwinięcie lub odpięcie nogawek. Uwielbiam też tuniki plażowe bez ramiączek, które można wykorzystać, jako spódnice lub letnie sukienki. 3. Zabieram rzeczy, które jadą „tylko w jedną stronę”Jeśli chcę się pożegnać z jakąś częścią garderoby, butami lub ręcznikiem zabieram je na najbliższą wycieczkę i wyrzucam pod koniec wyjazdu lub kiedy przestają już być potrzebne. Minusem takiego rozwiązania jest to, że zbyt często lituję się nad rzeczami i zabieram jednak z powrotem do domu. Moje rekordowe pod tym względem buty były chyba na sześciu „ostatnich wycieczkach”, na szczęście z koszulkami i skarpetkami idzie mi trochę lepiej. 4. PraniePakując się na dłuższe wyjazdy zazwyczaj planuję co najmniej jedno pranie w czasie wyjazdu. Na pieszych wędrówkach czasami jest to konieczne nawet codziennie. O ile w hotelach taka usługa jest dość droga i nie polecałabym z niej korzystać, to hostele lub airbnb często oferują dostęp do pralki w cenie pobytu lub za drobną opłatą. W mniej cywilizowanych warunkach pozostaje pranie ręczne. Wspólne ręczne pranie rzeczy w różnych okolicznościach przyrody jest dla mnie jednym z najbardziej uroczych wspomnień z naszej podróży poślubnej. 5. „Travel size” na prawdę działaKiedyś myślałam, że rzeczy w rozmiarze „podróżnym” to tylko kolejny sposób na wyciągnięcie ze mnie pieniędzy. Jednak w miarę przemierzonych kilometrów zaczęłam je doceniać. Obecnie zawsze zabieram ze sobą miniaturowe wersje kosmetyków (wystarczy raz kupić małe buteleczki i uzupełniać przed wyjazdem), mam też mikro ręczniki i mały bardzo pakowny śpiwór. Kierując się podobną zasadą, jako zapasowe spodnie zabieram zawsze leginsy, zajmują mało miejsca a do tego są wygodne. 6. O czym nigdy nie zapominamPomimo umiłowania do minimalistycznego podróżowania są pewne rzeczy, bez których nie wyruszam w drogę:
Zwiedzić cały kraj w jeden weekend? Myślicie, że się nie da? Oczywiście, że się da trzeba tylko znaleźć wystarczająco mały kraj! Na początku grudnia wybraliśmy się na weekend na Wyspę Man. Ta mała wyspa położona na Morzu Irlandzkim pomiędzy Wielką Brytanią a Irlandią, wbrew powszechnej opinii jest osobnym krajem! Jako taka nie wchodzi w skład Zjednoczonego Królestwa, ale jest od niego zależna pod względem polityki zagranicznej i obronności. Ogólnie było mi dość ciężko zrozumieć, na czym ta zależność i niezależność polega. Jednak w opinii mojego kolegi z pracy, który pochodzi z tej właśnie wyspy, po pierwsze- nie są częścią Zjednoczonego Królestwa, po drugie- jest dla nich bardzo ważne, że nie są częścią Zjednoczonego Królestwa. Wracając zaś do samej wyspy, jest na tyle mała, że można ją przejechać wzdłuż samochodem w ciągu godziny a w poprzek w ciągu 20 minut. Mieszka tam około 80000 osób. Przed wyjazdem dowiedziałam się, że na wyspie jest podobno tylko jedna góra, w związku z czym spodziewałam się raczej płaskich terenów. Cóż bardziej mylnego, okazuje się, że pod względem wysokości tylko jedno wzniesienie kwalifikuje się jako góra, ale teren jest bardzo pofałdowany a krajobraz w większości przypomina górski , a gdzie nie gdzie zaś tundrowy. Jest tam też bardzo dużo prostych szlaków turystycznych. Niestety nie mieliśmy okazji z nich skorzystać, bo oboje pojechaliśmy na wycieczkę koszmarnie przeziębieni, w związku z czym poruszaliśmy się głównie samochodem. Na szczęście, nie przepadamy za tradycyjnymi atrakcjami turystycznymi, ponieważ w okresie jesienno-zimowym, (w którym odwiedzaliśmy wyspę) praktycznie wszystko było zamknięte. Aczkolwiek dzięki temu nie było tłumów turystów, za czym też nie przepadamy. Bardzo praktyczny okazał się system parkowania na wyspie. W większości miasteczek i w okolicach atrakcji turystycznych można parkować się za darmo do dwóch godzin. Jest to czas w zupełności wystarczający na obejrzenie większości tego, co jest do obejrzenia. Dzięki temu w równych interwałach czasowych zmienialiśmy naszą lokalizację. W ten sposób pierwszego dnia całkiem sprawnie zwiedziliśmy: Castletown, Sound, Port Erin i Peel. W kolejnym dniu spędziliśmy trochę czasu w Douglas, będącym stolicą kraju, wyjrzeliśmy na północny czubek wyspy, czyli Point of Ayre i odwiedziliśmy najbardziej ikoniczną atrakcję turystyczną wyspy: koło wodne w Lexy. Jak można się było spodziewać, nie działało o tej porze roku, ale można je było spokojnie oglądać za darmo zza płotu. Odwiedziliśmy też Salmon Lake Centre, gdzie znajduje się bardzo ciekawa makieta koła wodnego, pokazującą w jaki sposób było używane do wypompowywania wody z kopalni. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu w restauracji w Salmon Lake Centre nie serwowano łososia. A tak właściwie, kiedy tam dotarliśmy, dowiedzieliśmy się, że nie serwują już nic poza kawą i ciastem, ale nawet o wcześniejszej porze łosoś po prostu nie figurował w menu. Z całej wycieczki najbardziej podobały się nam obydwa krańce wyspy. Kraniec południowy nazwa się Sound. Można tam podziwiać przepiękne klify, wspaniały skalisty krajobraz i widok na malutką wysepkę Calf of Man, na której znajduje się rezerwat ptaków. W lecie podobno można tam czasami spotkać maskonury. Mieszka tam też dużo fok! Mieliśmy szczęście i udało nam się kilka zobaczyć. Point of Ayre, czyli kraniec północny wygląda zupełnie inaczej. Znajduje się tam przepiękna kamienista plaża i stara latarnia morska. Przy dobrej widoczności widać odległe wybrzeże Szkocji. Podobno można tam czasami zobaczyć wieloryby i delfiny, ale nie są one niestety tak popularne jak foki po stronie południowej. Informacje praktyczne - Pomimo, że Isle of Man nie jest w Unii Europejskiej, obywatele Unii nie muszą legitymować się paszportem przy wjeździe na wyspę, dowód osobisty wystarczy. - Największym wyzwaniem może się okazać dostanie na wyspę. My podróżując z Liverpoolu byliśmy pod tym względem mocno uprzywilejowani, ponieważ z Liverpoolu na wyspę latają cztery samoloty dziennie, możliwe jest też dostanie się promem. Poza tym połączenia lotnicze i wodne są też ze Szkocji, Irlandii i Irlandii Północnej. Do tego dochodzą połączenia lotnicze z Manchesteru i Londynu. Jako, że dostanie się na wyspę z Polski może być skomplikowane i kosztowne, myślę, że najlepszym rozwiązaniem może być wycieczka łączona i odwiedzenie przy okazji kawałka Wielkiej Brytanii lub Irlandii. - Na wyspie można płacić funtami brytyjskimi, natomiast funtami Manx, które są walutą płatniczą na wyspie, nie można płacić w Wielkiej Brytanii. - Warto pamiętać o corocznych wyścigach motocyklowych International „Isle of Man TT (Tourist Trophy) Race”. Jeżeli nie jesteśmy entuzjastami tego typu imprez polecam zaplanowanie wyprawy w innym terminie. Kilka ciekawostek na koniec - Na całej wyspie jest tylko jedno Tesco
- I tylko dwa kina - Mieszkańcy wyspy mają swoją własną walutę: Funt Manx, którą nie można płacić w Zjednoczonym Królestwie - Na wyspie praktycznie nie ma przestępczości - Poza terenem zabudowanym nie ma też ograniczeń prędkości - Tradycyjnymi słodyczami są tak zwane „Manx knobs”, co w wolnym tłumaczeniu można ująć, jako „Manxowe kutaski” – a są to miętowe landrynki |
AutorOd dwóch lat mieszkam i pracuję w Liverpoolu. Kocham moją pracę (jak najbardziej etatową), ale poza tym kocham podróżować. Na moim blogu nie znajdziesz recepty na to ja „rzucić wszystko i wyjechać w nieznane” ani jak stać się pełnoetatowym podróżnikiem. Będzie natomiast o tym jak zwiedzić kawał świata nie wywracając całego życia do góry nogami. A także trochę o tym, jak przeżyć w Anglii i nie zwariować. I może jeszcze o czymś, zobaczymy! Archiwa
Październik 2018
|